Gov't Mule - koncert w Krakowie(2013) | Koncerty |
Przed lipcowymi koncertami GOV’T MULE w Polsce / Warszawa 01.07. i Kraków 02.07.2013 parę moich recenzenckich wspomnień sprzed lat…
Tak dla przypomnienia tym , którzy znają . Ci którzy nie znają być może zechcą wysłuchać ICH na żywo
Pozdrawiam
Pawel Freebird Michaliszyn
……………………………………………..
Są płyty, które po parokrotnym odsłuchaniu odkłada się na półkę; na lepsze czasy. Piękne płyty, ale nasycenie nimi powoduje, że ich piękność blednie i stają się bardzo oczywiste. Jak znużenie latem... czas w końcu na ciągle nową jesień. Ale są też i takie albumy, które smakują wiecznie. Słuchane ciągle od nowa, zawsze wywołują dreszcze; zawsze wzruszają i zawsze powodują niedosyt. Ciągle ich mało. Są jak wentyl bezpieczeństwa. Kiedy wszystko inne zawiedzie uciekamy w tę muzykę jak ptaki do gniazda... bo tam zawsze bezpiecznie. Tak, są takie albumy, piękne i ważne jak stare fotografie. Muszą być w pobliżu, w zasięgu ręki bo nikt nie wie kiedy przyjdzie uciekać...
Tales Of Ordinary Madness Warrena Haynesa to właśnie taki album. Na wyspę samotną, na podróż w jedną tylko stronę, ale też na deszczowy wieczór, przy biurku oświetlonym małą lampką; jak ten dzisiejszy. To płyta dla najwrażliwszych. Próżno na niej szukać allmanowskich klimatów. Nie ma tu jamowania i długich improwizacji. Nie ma też tego szalonego ciężaru jakim obdarzył nas parę lat później Gov’t Mule. Choć na dobrą sprawę podobne kolory Warren namalował na arcydziele Life Before Insanity Gov’t Mule. Myślę tu o formach balladowych w rodzaju Fallen Down czy No Need To Suffer albo Banks Of The Deep End z albumu Deep End vol. 1.
Tales Of Ordinary Madness to płyta niezwykle spokojna, chwilami wręcz piosenkowa, ale ileż romantyzmu Warren tchnął w tę nieziemsko piękną, bluesowo-rockową muzykę. Znajdziecie tu dźwięki o wszystkich kolorach, jak z najpiękniejszych obrazów. Malczewski przychodzi mi do głowy najczęściej. To ta sama kolorystyczna ekspresja. I robi to w sumie jeden człowiek, gitarzysta i wokalista, choć tu może być odwrotna kolejność – Warren Haynes. Cudownie inteligentny zespół nie psuje nastroju, gra wyraźnie pod dyktando mistrza, ale gra tak, że oczywistym staje się fakt, że bez tych muzyków ta muzyka nie zabrzmiałaby tak jesiennie. Jak śpiewa Warren i jak potrafi grać na gitarze większość z Was doskonale wie. Waży każdy dźwięk, operuje nim w tych najwrażliwszych dla słuchającego tonacjach... i mrozi, i rozdziera, łka jakby świat zwalił mu się na plecy. Ilu z nas doświadczało takich chwil? Gdy trzeba było podjąć decyzję co dalej. Życiową decyzję, która na pewno nie da gwarancji spełnienia. Przygoda z Allman Brothers Band właśnie dobiegała końca i on już to czuł bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Czekały nowe wyzwania, nowe niewiadome, nowe lęki i to był ten czas kiedy można wyrazić to wszystko w muzyce. I chyba dlatego jest taka przejmująca i taka bliska. Lata całe czekałem za takim albumem i w końcu trafił do mnie. Na nieprzerwany dyżur, na nieustanne wieczorne falowanie. Moja kilkunastoletnia córka Marta zakochana w tej płycie, poświęciła parę wieczorów na przetłumaczenie tych tekstów. I to już była pełnia szczęścia. Taki na przykład Angel City, chyba jedna z najpiękniejszych kompozycji Warrena „...myślę, że anioł, którego miałem do tej pory na mym ramieniu, został w moim rodzinnym mieście... a tutaj w Mieście Aniołów nie ma ich już tyle, by kręciły się wokół...” Moim zdaniem to jedna z najbardziej wyważonych bluesowo-rockowych płyt ostatnich lat. Nie ma tu przypadku i wypełniaczy. Zamysł był jeden, tak myślę – pokazać swą naturę i zaznaczyć – patrzcie nie jestem jedyny, który boryka się z problemami; jeśli tego słuchacie to znaczy, że czujemy podobnie.
Nie będę rozpisywał się o poszczególnych utworach. Wszystkie piękne ale parę z nich to kompozycje na moją bezludną wyspę. Zasobnik dzięki któremu można przetrwać najcięższe chwile. I’ll Be The One – nagrany w wolnym tempie, z piękną partią gitary Warrena, bluesowa ballada jakiej nie uświadczysz za często. Blue Radio – kolejny rarytas z niesamowitym tekstem i takąż muzyką. Do dziś to mój faworyt z tego albumu. A później jest jeszcze wymieniony wcześniej Angel City, dla mnie coś tak ważnego jak Since I’ve Been Loving You czy Tea For One; ale też Angel City ma tekst jakich mało; to wręcz osobiste wyznanie samego Warrena. Tak bliskie i tak też znane. A posłuchajcie tylko partii gitary i fortepianu... oj w niejednym oku zakręci się łza. Jest jeszcze Tattoos And Cigarettes – chyba najmocniejszy na płycie, ale klimat melancholii jest tu również wszechobecny. I tak jest w całości. Po Blue Radio wydaje się, że to już kres wzruszeń; w grubym błędzie jest ten kto tak myśli. Jeżeli boicie się poruszających do głębi duszy przeżyć – nie kupujcie tej płyty. Ale jeśli w tym szalonym pędzie do przodu, trzeba wam chwili refleksji i wytchnienia to Tales Of Ordinary Madness będzie jak psychoterapia. Nie gwarantuję wam jednak ukojenia. Gwarantuję za to powrót, by raz jeszcze przeżyć to co nie do końca nazwane. Gaszę więc wszystkie światła i wracam do opowieści zwyczajnego szaleństwa. Cała ta sytuacja przypomina labirynt – nie wiesz czy wyjdziesz z tego cały ale brniesz dalej, i dalej... i dalej.
……………………………………
GOV’T MULE – Life Before Insanity
Ta płyta mogła zawierać wszystko, tylko nie to czego oczekiwaliśmy, a i tak byłaby albumem bardzo oczywistym w twórczości tego genialnego zespołu.
Life Before Insanity; czy tak będzie wyglądała muzyka rockowa w XXI wieku? Gdyby tak się miało stać, to można już spać spokojnie. Te zakręcone dźwięki napawają nadzieją, że nie wszystko jeszcze stracone. James Hetfield w ubiegłym roku powiedział coś bardzo ważnego ; publicznie oświadczył, że Gov’t Mule wprowadzi muzykę rockową w nowe milenium. Ale przecież Hetfield może wygłaszać również inne kwestie z którymi nie zawsze musicie się zgodzić. Ja wiem jedno, trzech facetów z głębokiej prowincji, udowodniło na swych trzech studyjnych albumach, że można tworzyć ogromną muzykę, nie oglądając się na żadne nowoczesne trendy. Choć ich muzyka na swój sposób nowoczesna przecież jest. Ta twórczość stanowi bezpośredni pomost pomiędzy tym co było, a tym co być może właśnie teraz się rodzi. Kilkudziesięcioletnie doświadczenie największych rocka (ale nie tylko rocka) słychać w tej muzyce. Mędrzec powiedział kiedyś, że lepiej i więcej widzi się, stojąc na barkach olbrzymów. Pole widzenia Gov’t Mule sięga do stylistyki Mountain, Cream, Spooky Tooth, ale też Jimiego Hendrixa, Mahavishnu Orchestra i Led Zeppelin... i dopiszcie sobie co jeszcze przyjdzie wam do głowy, a na pewno będziecie mieli rację. Czy to możliwe? Możliwe. Po setnym wysłuchaniu tego albumu, mam już niezachwianą pewność, że tak właśnie jest.
Life Before Insanity znacznie się różni od swych dwóch poprzedników. Choć sprawia wrażenie bardziej wyważonej, to ładunkiem energii jaką zawiera, można by obdzielić setki innych kapel. To niby ten sam Gov’t Mule, ale mniej tu nieokiełznanego pędu ku improwizacyjnej dzikości aniżeli na debiucie i Dose. Obydwa sprawiały wrażenie płyt koncertowych, nagranych na pełen gwizdek, zaś Life Before Insanity to już dzieło od początku do końca przemyślane. Jest na tej płycie jakaś stylistyczna klamra spinająca wszystkie utwory. Tym razem Warren Haynes, Allen Woody i Matt Abts postawili na kompozycyjno – aranżacyjny majstersztyk. Ta płyta zachwyca przede wszystkim misternością konstrukcji i niepowtarzalną atmosferą; i trudno nazwać to nieuchwytne, obecne w tej muzyce. Zebrane jedenaście kompozycji, to komercyjny strzał w dziesiątkę; komercyjny oczywiście w najsubtelniejszym tego słowa znaczeniu. To muzyka dla wszystkich obdarowanych wyższym stopniem rockowego wtajemniczenia. Na koncertach Gov’t Mule wspólne święto mogą obchodzić fani Grateful Dead i Metalliki. Niemożliwe stało się możliwym. To muzyka o niesamowitej zadziorności i mocy; i dodajcie jeszcze do tego psychodeliczny klimat końca lat sześćdziesiątych oraz jazzowe zapędy trójki znakomitych instrumentalistów a otrzymacie produkt finalny Life Before Insanity. Z jedenastu utworów dwa - Wandering Child i najbardziej dramatyczny No Need To A Suffer miały już swą płytową premierę na limitowanym, poczwórnym Live... With A Little Help From Our Friends. Część, w tym kompozycja tytułowa pochodzi z okresu 1996 – 1999, a dwa I Think You Know What I Mean i niemalże klasycznie bluesowy Fallen Down wyciągnięto ze starych zbiorów Haynesa (jeszcze sprzed Allman Bros.) bo aż z 1988 roku. Oczywiście całość nagrano i zmiksowano podczas sesji w Muscle Shoals Studios w Sheffield w Alabamie (z tego samego studia ruszał w świat Lynyrd Skynyrd).
Gov’t Mule tradycyjnie już zaprosił paru znakomitych gości. I to stąd wzięły się piękne dźwięki harmonijki (Hook Herrera), dodatkowy głos w Lay Your Burden Down i pedal steel (Ben Harper) oraz wypełniające całość brzmienie klawiszy (Johnny Neel – niemal już etatowy współpracownik Mule).
A sami muzycy Gov’t Mule oprócz kosmicznej wręcz biegłości instrumentalnej, posiedli jeszcze coś, czego często próżno szukać u innych: niepowtarzalny feeling i wyczucie dobrego smaku w tworzeniu odjazdowego klimatu w każdej z tych smakowitych kompozycji. Częste zmiany metrum i tempa, basowe łamańce Woody’ego, akustyczne ozdobniki Haynesa, przydające tej muzyce dużo liryzmu i przyprawiający o zawrót głowy, wulkaniczny wręcz wykop – to już znak firmowy tego zespołu. Jest jeszcze głos Haynesa – lekko przybrudzony, potężny jak dzwon i delikatny jak szept; i jego gitara – łkająca, kwiląca, rozdzierająca..., zresztą nie ma słów które oddałyby to co ten facet potrafi z instrumentu wyczarować. I jest jeszcze jedna z najlepszych sekcji rytmicznych świata. Troje ludzi i każdy z nich równie ważny; równie twórczy.
Już kiedyś w historii, układ gwiazd pozwolił na takie genialne zestawienie. Tamci nazwali się Led Zeppelin i wprowadzili muzykę rockowa w nowy, nieznany jeszcze wtedy wymiar. Słuchając nowego Gov’t Mule odnosi się podobne wrażenie. Obcujemy z czymś wielkim ( i to jest oczywiste), ale niepokoi fakt, że tak trudno to jeszcze nazwać. W kompozycji wieńczącej to dzieło, w nasiąkniętym melancholią In My Life w pewnym momencie pojawia się cisza... zupełna. A potem jazda jak w małym klubie na południu USA; powrót do źródeł, do kolebki, skąd całe to zamieszanie wzięło swój początek. Żeby wszystko było w końcu jasne.
Life Before Insanity to wielka płyta; chyba jedna z najlepszych jakie trafiły się rockowemu światu w ostatnich nastu latach.
……………………………………………………………
Deep End I
Zacznijmy może od niesamowitego wręcz pomysłu, na jaki wpadli Warren Haynes i Matt Abts. Zacytuję Warrena „wpadliśmy więc na ten szatański pomysł i zrobiliśmy listę naszych ulubionych basistów. Wzięliśmy również pod uwagę tych, których szanował Allen Woody. Pojawiły się nazwiska ludzi, o których nie pomyślelibyśmy, że mogliby z nami zagrać. Ale gdy zaczęliśmy do nich dzwonić i podpytywać – wszyscy mówili: Tak! Najpierw byliśmy zszokowani a potem podekscytowani całą tą sytuacją.” To był jednak pierwszorzędny pomysł. Lista basistów, którzy zgodzili się na udział w sesjach do tego wyjątkowego albumu jest niczym księga – kto jest kim w basowym królestwie bluesa, rocka i jazzu.
The Deep End Vol.1 nie jest tradycyjnym hołdem dla zmarłego Allena. To z jednym wyjątkiem zupełnie nowy materiał. Warren twierdzi, że nagraliby podobną płytę, gdyby Allen nie odszedł. Być może... Ale płyta z Allenem nie byłaby tak smutna; tak nostalgiczna. Nie angażując na stałe żadnego nowego basisty, Gov’t Mule pozostał na dzisiaj zespołem dwuosobowym. Tak więc podstawowy skład Muła na tym krążku to Warren Haynes i Matt Abts. Reszta to znakomici goście, między innymi: Jack Bruce, Oteil Burbridge, Bootsy Collins, John Entwistle, Flea, Roger Glover, Mike Gordon, Larry Graham, Stefan Lessard, Mike Watt, Willie Weeks i Chris Wood. Pojawili się tu również inni instrumentaliści i wokaliści, dość wymienić Gregga Allmana, Roba Barraco, Randala Brambletta, Audleya Freeda, Chucka Leavella, Dereka Trucksa czy Johna Scofielda. Czyż to nie elita?
Prawdę mówiąc trochę bałem się tej płyty. Poprzedni album Life Before Insanity uniósł poprzeczkę tak wysoko, że niemożliwym wydawało się ją przeskoczyć. I kiedy w pięć dni po amerykańskiej premierze, 29 października nerwowo rwałem folię z tej płyty, odczuwałem lęk, że to już nie Gov’t Mule, a przynajmniej nie taki o jakim śniłem. Ale sny często mają to do siebie, że się sprawdzają... Uwierzyłem, gdy usłyszałem.
Mam wiele bootlegowych koncertów Gov’t Mule, zarejestrowanych już po śmierci Allena, z Davidem Schoolsem na basie. Niby wszystko w należytym porządku, wszystko brzmi jak trzeba, ale świadomość braku Allena powodowała, że wyraźnie odczuwałem schowane pazury bestii Government Mule. Tak mi się przynajmniej wydawało. Do tej pory bass Allena traktowany był równorzędnie z instrumentami Warrena i Matta. Schools, skądinąd świetny basista grupy Widespread Panic na scenie jakby bał się wychylić. Cóż więc można było oczekiwać po płycie z wieloma innymi basistami. Uwierzyłem, gdy usłyszałem. Fool’s Moon to prawdziwy Gov’t Mule z niesamowitym kopnięciem i riffem, który na zawsze zostaje w pamięci. W momencie, gdy zaczyna śpiewać swą partię Jack Bruce brzmią wręcz jak unowocześniony Cream. Rewelacyjny początek jak u Hitchcocka. Zanim ruszyłem dalej, przesłuchałem tę kompozycję kilkakrotnie. Później jest zakręcony, rozpędzony i dynamiczny Life On The Outside – kompozycja Warrena i Audleya Freeda. Na basie zagrał Larry Graham. Znowu klasyczny Gov’t Mule. Bardzo klasyczny. Trzeci na płycie Banks Of The Deep End to arcydzieło. Pełna smutku bluesowa pieśń. Dla mnie to najjaśniejszy moment tej płyty; ale też i najsmutniejszy – z Haynesem który tak jeszcze nie śpiewał. Można tego słuchać na okrągło. Wolne tempo, wyważona dynamika i nieskomplikowany aranż. I genialne, wręcz ascetyczne solo Warrena; posłuchajcie tylko jak łka ta gitara. Pięć minut i pięćdziesiąt pięć sekund rockowego szczęścia. Gov’t Mule jakiego jeszcze nie słyszałem. Banks Of The Deep End toteż chyba chęć muzycznej wypowiedzi: patrzcie i słuchajcie jak nam smutno... gramy oczywiście dalej, ale więcej w nas pokory wobec tego wszystkiego na co nie mamy wpływu. Utwór na bezludną wyspę. I tak można by rozwodzić się nad każdą kompozycją. Wszystkie są stylowe, wysmakowane, zagrane z odpowiednim wyczuciem. Mułowska wersja covera Deep Purple – Maybe I’m A Leo, moim zdaniem przerasta oryginał, aż kipi od ognia i zadziorności. Oczywiście zagrany z Rogerem Gloverem. Po przesłuchaniu całej płyty ciśnie się do głowy myśl, że Gov’t Mule postawił tym razem na kompozycje mniej skomplikowane formalnie. Więcej w tym misterii i elegancji. Jedynie w Effigy autorstwa Johna Fogertyego, w drugiej odsłonie tej pięknej kompozycji Warren pozwala sobie na odlot. Ta aranżacja trąci trochę klimatem niezapomnianego Free Bird Skynyrdów. Ale widocznie taki był zamysł muzyków. Pojawia się tu również fantastyczna wersja standardu Allman Brothers Band – Soulshine i genialny blues autorstwa Warrena, Allena i nieżyjącego już niestety Johna Jaworowicza – Worried Down With The Blues ograny już podczas ubiegłorocznej trasy Haynesa z Allmanami. Po za coverami wszystkie utwory komponowane zostały z myślą o kolejnym gościu, który pojawi się w studio. I tak np. Sco-Mule z udziałem Johna Scofielda udowadnia, że Muły doskonale czują się również w repertuarze jazzowym. Udowodnili to zresztą już nie raz. Wystarczy przypomnieć Afro-Blue z czteropłytowego boksu. Słowem zespół bez żadnych ograniczeń stylistycznych, choć mocno osadzony w bluesowych korzeniach.
Nie będę pisał o kolejnych kompozycjach; to trzeba przeżyć samemu. Na koniec pojawia się utwór z repertuaru Grand Funk - Sin’s A Good Man’s Brother, jeszcze z udziałem Allena Woodego. Pełne przesteru gitary i nagrana na jeden mikrofon perkusja doskonale oddają surowość oryginału. To odrzut z sesji do Life Before. Ostatni zarejestrowany z Allenem. Przyjdzie teraz czekać do wiosny na kolejny akt spektaklu The Deep End. Wiadomo co przyniesie: kolejną dawkę genialnych dźwięków. Mimo wszystko boję się jednak, że to łabędzi śpiew zespołu. Obym się mylił. Vol.1 zachwyca od początku do końca. Jest błękitny i stonowany; dla mnie przesiąknięty smutkiem. A jakże mogło być inaczej. Edycja, którą opisuję to limitowany nakład; zawiera bonus w postaci drugiej płyty z materiałem koncertowym i zapowiedź filmu Mike’a Gordona o historii powstawania tych nagrań. Cóż więcej można dodać? Ruszajcie do sklepów. The Deep End to pozycja obowiązkowa. A ja kładę się do snu, zapuszczam Banks Of The Deep End, wciskam repeat i zapadam w błękitny sen. Jak zdjęcie z okładki pełne błękitnej wody i muła w wyskoku nad głębiną. Może to wcale nie dno, może to początek nauki pływania po ciężkim wypadku...
Paweł Freebird Michaliszyn ‘2000
…………………………………
Deep End II
Ten zespół fani obdarzyli ogromnym zaufaniem. Czegokolwiek by nie nagrał, wszystko spotyka się z powszechnym uwielbieniem. Fenomenem trzeba nazwać fakt, że przy paru tylko studyjnych albumach Gov’t Mule zyskał tak ogromny szacunek wśród słuchaczy, muzyków i krytyków. Nie wymyślili niczego nowego, a jednak ich muzyka, a może raczej koncepcja jaką przyjęli przy jej tworzeniu zyskała tylu zwolenników. Ciągle uparcie przekładam to na początek twórczości Led Zeppelin. Podobieństwo jest zasadnicze. Był Presley, byli The Beatles, The Rolling Stones, Cream, Hendrix, Vanilla Fudge, a przecież to Led Zeppelin nadał muzyce owego czasu nowy, nieznany dotąd wymiar. Gov’t Mule, chyba trochę instynktownie ale idealnie wpisał się w nowy czas. W okres, gdy dorasta pokolenie naszych dzieci – dzisiejszych 16-17 latków. To one właśnie wynosząc z rodzinnego domu pewne kulturowe tradycje, świadomie zaczynają odcinać się od tego czym zalewają nas zewsząd media. Myślę, mam taką nadzieję, że nadchodzi w muzyce nowa epoka i zespoły w rodzaju Gov’t Mule, Deep Banana Blackout czy Tool tworzą forpocztę tego co nadciąga. Problemem są natomiast ludzie zasiadający za mikrofonami stacji radiowych. Dla nich klasyką rocka są zespoły w rodzaju Bon Jovi czy Def Leppard – w najlepszym przypadku. A najprościej przecież zarabiać na życie wciskając palec w klawiaturę komputera, w którego pamięć zapisano parę tysięcy bezwartościowych, „muzycznych” gniotów; karmią nimi tysiące niewinnych ludzi, oprawiając wszystko antyintelektualnym bełkotem. To sprawdzona formuła – im częściej na antenie tym „lepsze”. Wybaczcie mi ten gorzki i przydługi wstęp. Bo na cóż moje zachwyty nad kolejnym muzycznym diamentem, skoro do większości normalnych zjadaczy chleba ta muzyka niestety nie dotrze. Na oczach milionów Polaków w takim np. Idolu dokonuje się masowej eksterminacji pojęcia MUZYKA.
Wróćmy jednak to Deep End Vol.II Gov’t Mule. Jakąż presję czuję pisząc o tej płycie. Jak zachęcić Was do sięgnięcia po ten album? We wszystkich prestiżowych amerykańskich pismach dominują słowa zachwytu. Wszyscy są jednomyślni – powstało kolejne, muzyczne arcydzieło. Jakże brakuje mi w tej chwili mojego radia i mojej audycji bym mógł pokazać tę nieziemsko piękną i energetyczną muzykę w taki sposób w jaki ją rzeczywiście odbieram. Nie umiem beznamiętnie pisać o zespole, który jest dla mnie tak ważny. Po odsłuchaniu całości niemal natychmiast nasuwa się pytanie – co dalej? Co teraz zrobią Warren i Matt? Bo trzeciej części na pewno już nie będzie. Nie może być. Myślę, że koncepcja zatrudniania kolejnych gwiazd basu została definitywnie wyczerpana. Bo czyż jest to prawdziwy Gov’t Mule? Ten z Dose czy Life Before Insanity? Trudno znaleźć właściwą odpowiedź. W przypadku Deep End Vol. II bardziej niż kiedykolwiek. Niewątpliwie to album bardziej zamulony aniżeli jego poprzednik. Więcej w nim naturalnej energii jaka cechowała starego Muła okrytego amerykańską flagą. Ale też jeszcze bardziej brakuje tu trzeciego elementu tej układanki – Allena Woodego. Wydaje się jednak, że prorocze okazały się napisane przeze mnie kiedyś słowa, że Gov’t Mule w postaci klasycznego power jam trio już nie powróci. Jakże ważny i twórczy był dla tego zespołu Allen. Teraz słychać to jeszcze dotkliwiej. Cokolwiek nagrają Warren i Matt zawsze oceniane będzie przez pryzmat Allena. To nieuniknione. Smutne... bo niezmienne. Cóż więc jeszcze mam napisać o tej płycie? O kolejnym albumie Gov’t Mule, który zachwyca od początku do końca. Mam się ciągle powtarzać? To brylant. W najczystszej postaci. Takie określenie ciśnie mi się do głowy. I tylko takie. Zatrzymywanie się przy każdym utworze to działanie przypominające układanie klocków Lego. Z tych samych elementów zawsze można złożyć coś zupełnie innego. Każdy z tych muzycznych smakołyków słuchany ponownie przynosi nową dawkę emocji. Słyszany przeze mnie jedyny zarzut, że zatrudnienie tylu basowych gwiazdorów miało podnieść rangę tej muzyki uważam za wierutną bzdurę. W tej chwili główną siłą napędową Gov’t Mule jest Warren Haynes. On i nikt inny. Wszystko pozostałe jest tylko dodatkiem. Niezwykle wartościowym, twórczym i efektownym, ale dodatkiem. Jednak. Inaczej to wyglądało gdy zamykali się w studio w trójkę. Teraz pojawili się zastępcy, których Allen uwielbiał. Każdy z nich wniósł oczywiście do tej muzyki coś swojego i coś zasadniczo innego. Wypadkową tych różnych stylistyk w genialny i naturalny sposób łączy sam Warren. Jego głos i jego gitara. On w istocie zachował brzmienie Gov’t Mule. To dzięki niemu ta elektryzująca nazwa może widnieć na okładce tej płyty. Kocham ten album. Dzwięki które na nim zarejestrowano są przepiękne. Po prostu. Znajdziecie tu wszystko co kochacie w dobrej muzyce: heavy rock, funky, blues, soul, folk i jazz. Włożone do jednego tygla i przyprawione mułowskim klimatem zachwycają. Zachwycają chyba bardziej aniżeli Deep End Vol.I. I nie umiem powiedzieć dlaczego, bo przecież ten album jest naturalną konsekwencją poprzedniego, a część tych kompozycji powstawała w tym samym czasie. O jakości tej płyty zadecydował chyba dobór utworów; tak różnych a zarazem tak bardzo spójnych. O każdym z nich można by napisać oddzielny artykuł. Ale po co? Stojąc przed obrazem nie zastanawiamy się nad techniką jego tworzenia. Podziwiamy piękno. Tu wszystko jest piękne; po cóż więc to oceniać. Ale jak to zwykle w życiu bywa są też utwory o których człowiek myśli, że zostały stworzone właśnie dla niego. Paradoksalnie mógłbym wymienić wszystkie. Ale wybrałem pięć - kolejny pakunek na wyspę bezludną: Time To Confess – niczym kontynuacja Banks Of The Deep End – równie dostojnie i wzruszająco, What Is Hip?, World Of Confusion obdarzone klasyczną mułowską energią, Lay Of The Sunflower „...dbaj o siebie i nie płacz za mną, zmów tylko czasami za mnie modlitwę, teraz muszę iść już przez wzgórza i doliny do lasów Fennario...” - ascetyczne arcydzieło z genialnym tekstem i ten piąty, klasycznie bluesowy w swej formule Catfish Blues; ciężar tego ostatniego wręcz przytłacza no i jeszcze oczywiste skojarzenia z You Shock Me Led Zeppelin... tylko ciężej, ostrzej, brutalniej. To samo postrzeganie muzyki, ten sam nieograniczony, nieskrępowany feeling. Zagrać można wszystko a i tak będzie to stylowe, właściwe dla ducha własnej twórczości. Jeśli jeszcze debiutancki album Gov’t Mule można było od biedy zdefiniować tak wszystkie pozostałe trudne są do ogarnięcia. Ich twórczość wymyka się wszystkim utartym schematom. Mogą zagrać cokolwiek, a przecież ciągle będą tym jedynym w swoim rodzaju, niepowtarzalnym zespołem. No właśnie; znowóż rodzi się pytanie – czy będą? The Deep End Vol. II to dla mnie płyta roku. A mimo wszystko niczego nie rozwiązała. Strach pozostał. Co dalej...?
Paweł Freebird Michaliszyn
…………………………………………………………
GOV’T MULE - DEJA VOODOO
Do końca wakacji jeszcze 10 dni, a ja z niedowierzaniem i lękiem patrzę na płytę leżącą na biurku. Mogę już jej słuchać dzięki uprzejmości Jima Walsha z managementu Gov’t Mule.
Warren mówi o tej płycie:”. brzmimy jak Gov’t Mule, ale nie brzmimy jak nic co do tej pory robiliśmy.Chcieliśmy by powstała płyta energetyczna i pełna życia...”
Fakt – brzmią nieziemsko. Debiut był prosty, czysty i naturalny jak źródło krystalicznej wody; dzika moc nowego zespołu. Chwilę później Dose, gdzie moc ustabilizowała się. Life Before Insanity to już był majstersztyk i wyznacznik potęgi tej genialnej grupy. Deja Voodoo prowadzi słuchacza jeszcze dalej. I czegoś takiego w sumie spodziewałem się. Jestem już spokojny, spokojem człowieka, który właśnie zszedł z najwyższej góry. Lęk i strach przed nieznanym minęły bezpowrotnie. Spełniły się wszystkie moje oczekiwania i marzenia związane z nową płytą Gov’t Mule.
Deja Voodoo...
Deja vu – to już gdzieś było, przeżyłem to; bliskie echo minionego.
Voodoo – owiane tajemnicą swoistej magii, nieznane; coś co pociąga.
Deja Voodoo – pierwszy prawdziwie zespołowy album od czasów śmierci Allena. Znakomici - basista Andy Hess i klawiszowiec Danny Louis wnieśli to nowe; to, czego jeszcze nie umiem nazwać, a takie jest cudne. Tak, mam ogromny problem z napisaniem tej recenzji. Słucham ociekającego melancholią Separate Reality i intensywnie szukam tej zasadniczej myśli, która pomogłaby mi zlepić tekst. Oczekujecie obiektywizmu? Nie ma go tu za grosz. Nie może być. Twórczość tego zespołu jest jedną z moich bezludnych wysp. I właśnie odkryłem na niej nowe szlaki. Od paru dni zapuszczam się w te dwanaście nowo odkrytych i nadziwić się nie mogę, jak tu pięknie... Chyba kiedyś już tu byłem...
Bad Man Walking – jazzowe wręcz otwarcie i konkretny sygnał zmian w repertuarze. Nerwowo, niespokojnie, w pędzie. Gov’t Mule z całą swą dziesięcioletnią historią. Piękne!!!
About To Rage – przypomnienie klasycznego Muła; wolno, krocząco, z odpowiednim przyłożeniem...
Perfect Shelter – z niesamowitym, nabijającym bębnem, jak nigdy przedtem. Budząca się bestia; niesamowity, basowy kręgosłup; pulsacja szybkiego kroku – jakbyś uciekał.
Little Toy Brain – ach… zimny dreszcz. Ileż w tym smutku. Cudownie kołyszące intro; i spokój w głosie Warrena; i za chwilę krzyk – jakby morze nagle zafalowało unosząc Cię bezwolnego; jak w kołysce. Brak mi słów. Po prostu...
Slackjaw Jezebel – przetworzony głos Warrena i jednostajnie nabijany rytm. Ależ motoryka. Piękne ozdobniki Warrena i Dannego. Ale to normalne, więc nie będę więcej o tym pisał. Wsłuchajcie się jeszcze w tę piękną melodię, uspokajającą bieg...
Wine And Blood – oddech po biegu. Cudownie leniwa opowieść z niesamowitym tekstem. Jakbyś płakał za utraconym. Wolno i rzewnie. Rzewnie aż mrozi...
Jak tu słuchać dalej?
Ogrom – Lola Leave Your Light On. Mięsisty rocker o brudnym brzmieniu; numer, który mógłby być ozdobą Physical Grafitti Led Zeppelin. Jak oni to zrobili? Ta chwila jest zabójcza. Trudno się od niej uwolnić. Wielki ukłon Muła w stronę chwalebnej, rockowej przeszłości. Nie ostatni...
W Silent Scream Gov’t Mule zabiera nas w przedziwną Floydowską wyprawę. Genialne. Chyba jeden z najjaśniejszych momentów płyty. Pamiętacie ten piękny, monumentalny klimat utworu Echa z płyty Meddle Pink Floyd? Tu również jest to coś – nienazwane. Bawią się muzyką – zaprasza klawisz Danniego, dołączają Andy, Matt i Warren; i snują tę opowieść bez końca. Mogliby przynajmniej.
No Celebration to jakby kolejna część Silent Scream. Ciągle wędrujesz nie znając celu.
Mr. Mann – to potęga, istny wulkan energii. Coś na miarę Bad Little Doggie, tyle że jeszcze potężniej.
Dwa ostatnie – Separate Reality i New World Blues to ponownie magia, którą wyczuwasz w spokojniejszych odsłonach Life Before Insanity. Obydwa jednako piękne. Obydwa zniewalające swą prostotą i elegancją. Od pierwszego z nich jestem już uzależniony.
To wszystko. Kończę, zakładam słuchawki, gaszę światło i odpływam w przerwaną podróż.
dla TANGERINE Paweł Freebird Michaliszyn