Trwa ładowanie...
06-03-2015 13:31

"Rewolucja październikowa" - fragment książki "To nie są moje wielbłądy. O modzie w PRL" Aleksandry Boćkowskiej

Z jednej strony byli projektanci, którzy chcieli ubierać Polaków jak paryżan. Z drugiej było państwo, które chciało ubierać Polaków zupełnie inaczej. A gdzieś pomiędzy ci Polacy, którzy musieli się jakoś ubrać. Po latach opowiadają o rozkloszowanych spódnicach z siatek na muchy, kurtkach z demobilu zdobywanych „na ciuchach”, białych botkach kupowanych u szewca, ortalionach, nonironach, dżinsach, tetrach i kożuchach, jakby mieli je właśnie na sobie. Opisują kształt guzików przy mankietach, krój kołnierza, deseń podszewki, każdy szczegół. Bo aby te ubrania zdobyć, przemierzyli dziesiątki kilometrów, wystali długie godziny w kolejkach, wyczekiwali w nieskończoność u krawcowych.

"Rewolucja październikowa" - fragment książki "To nie są moje wielbłądy. O modzie w PRL" Aleksandry BoćkowskiejŹródło:
d1u18w7
d1u18w7

Tekst pochodzi z książki "To nie są moje wielbłądy. O modzie w PRL" Aleksandry Boćkowskiej. Jej premiera planowana jest na 18 marca. Tekst publikujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne.

Dziewczyna na rowerze: kurtka z kapturem, plisowana spódnica za kolano i pantofle na niskim obcasie. Spod kaptura widać grzywkę, uśmiech od ucha do ucha odsłania równe zęby.

Gdy Wowo Bielicki, przystojniak związany z kabaretem Bim-Bom, widzi to zdjęcie w jakiejś gazecie, mówi bez namysłu: „Ożenię się z nią”. Jest lato albo jesień 1960 roku.

Na początku 1967 roku Grażyna Hase, bo to ona jest na zdjęciu, jako modelka Warszawskich Zakładów Przemysłu Odzieżowego spędza miesiąc na pokazach w Moskwie. Przywozi sobie stamtąd wielką futrzaną czapę. Przymierza ją potem przed lustrem i zastanawia się, co mogłaby sobie do niej uszyć.

- Usiądź i narysuj, a nuż coś ci wyjdzie – rzuca mąż Wowo Bielicki, reżyser spektakli estradowych.

d1u18w7

Kilka miesięcy później: warszawski klub studencki Dziekanka, Polanie w bigbitowym tempie wygrywają motywy ze Swobodnego wiatru Dunajewskiego, Yellow Submarine Beatlesów, Katiuszy, a w takt muzyki wychodzą modelki. Gdy już przejdą Anna Karenina, komisarz, Siemion Budionny, czerwonoarmista i parę innych osób, pojawia się Lenin: w tweedowym kostiumie – jednorzędowa marynarka, kamizelka i mini­spódnica, do tego kaszkiet i krawat w groszki. W takim stroju Grażyna Hase, projektantka kolekcji Kozak Look, występuje na pokazie wyreżyserowanym przez Wowo Bielickiego.

„Najpiękniejszą kolekcję opartą na motywach rosyjskich i radzieckich oglądaliśmy w Warszawie. Witamy nowego projektanta, pełnego zapału, fantazji i silnej woli”, pisze w „Ty i Ja” Teresa Kuczyńska. Krzysztof Teodor Toeplitz chwali w „Kulturze”: „supernowoczesne sukienki inspirowane przez surowe formy sprzed lat pięćdziesięciu”. „Śliczna kolekcja p. Hase jest czymś zupełnie niepowtarzalnym i własnym”, dodaje „Życie Warszawy”. „Marksizm i leninizm - w minimodzie pojawiła się młoda projektantka w Polsce”, zauważa londyński „Sunday Times” w podpisie pod zdjęciem Hase-Lenina.

Grażyna Hase, lata 60.

(img|551221|center)

Grażyna Hase kolekcją przygotowaną z okazji pięćdziesięciolecia rewolucji październikowej naprawdę narobiła zamieszania. Nawet nie samymi ciuchami – mini w wydaniu luks pokazywała już Moda Polska, a w wersji popularnej Barbara Hoff. Hase jednak zaprojektowała tę kolekcję dla Warszawskich Zakładów Przemysłu Odzieżowego Cora – wprawdzie najprężniejszej z państwowych fabryk odzieżowych, ale podlegającej wszystkim biurokratycznym obostrzeniom tamtych czasów. Sygnowała ją też własnym nazwiskiem, co w ogóle nie mieściło się w ówczesnych obyczajach przemysłu. No i ten pokaz.

d1u18w7

Wcześniej pokazy były przaśne – w sklepach, kinach albo jakichś kawiarniach: kilka zsuniętych stołów i nieprzesadnie atrakcyjne modelki prezentujące wyroby zakładów przemysłowych lub małych spółdzielni. Raczej popielate pelisy niż awangardę. Albo - jak w Modzie Polskiej - na bogato. Gale U Dziennikarzy na Foksal, w Pałacu Prymasowskim, najważniejsze - w Pałacu Kultury. Półtorej godziny, sto siedemdziesiąt wyjść - moda damska, moda męska, dziewiarstwo, popołudnie, wieczór, a czasem jeszcze ślub.

Barbara Minkiewicz, jedna z dziewczyn, które Jadwiga Grabowska zaczepiła na ulicy, opowiada:

- Powiedziała, że za dwa dni jest pokaz U Dziennikarzy i koniecznie mam przyjść. Pokaz zaczynał się o dziewiętnastej, ja przyszłam o dwudziestej trzydzieści. Zdążyłam na sam koniec. Zobaczyłam, jak Ewa Wichner idzie w sukni ślubnej. Takie cudo! Taka piękna! Gdzie ja tutaj, pomyślałam i uciekłam. Byłam wtedy szczuplutką, wstydliwą szesnastolatką.

d1u18w7

Rok później ciągle była szczuplutka, ale już mniej wstydliwa. Do tego stopnia, że ojciec wyrzucił ją z domu. Żeby się utrzymać, zaczepiła się przy pokazach mody - tych przaśnych. Najpierw w sklepach i kinach, potem w małych firmach odzieżowych. Na jednym z nich znów wypatrzyła ją Grabowska.

- Jak to?! Do mnie pani nie przyszła, a tutaj pracuje? Już, idziemy! - zarządziła.

Cała ona. Kiedy się uparła, że jakąś dziewczynę chce mieć u siebie, nie odpuszczała. Małgorzatę Krzeszowską wypatrzyła w sąsiedztwie swojego domu na Saskiej Kępie.

d1u18w7

- Szłam wtedy z najpiękniejszą dziewczyną w Warszawie, moją koleżanką Ewą. Pani Jadwiga szła z Tulą Popławską, zaczepiły nas. Byłam przekonana, że zwracają się do Ewy. Aż pani Jadwiga mówi: „Czy ty, dziecko, mówić nie potrafisz?!”. Ja na to: „Mówię, ale źle”.

Krzeszowska się jąka. Na to, by została modelką, nie chciał się zgodzić ojciec, pani Jadwiga przekonała w końcu mamę.

Jadwiga Grabowska podczas pracy

(img|551222|center)

To było jeszcze w czasach Biura Mody EWA. Po czterech dniach pracy Małgosia została wyznaczona do ekipy, która ma uświetnić otwarcie trasy Warszawa - Kair przez linie lotnicze SAS. Dwa tygodnie, Syria, Turcja, Egipt i tylko jedna rewia. Wytworne hotele, manicure, pedicure, otwarty rachunek w restauracji. Ale pani Jadwiga jest ostra: żadnego jedzenia poza wspólnymi posiłkami. Kiedy któregoś dnia wychodzi na spotkanie, dziewczyny dzwonią do recepcji i zamawiają krewetki. No i, jak to zwykle bywa w takich sytuacjach: boy hotelowy wysiada z jednej windy, a Grabowska z drugiej. Gdy orientuje się, że chłopak zmierza do pokoju modelek, każe mu zawrócić. Któraś z dziewczyn w ostatniej chwili ratuje krewetki, ale schowane w szafie nie wytrzymują do wieczora. Modelkom już wtedy nie wypadało jeść kolacji.

d1u18w7

Grabowska dbała, by trzymały fason także poza pracą. W Paryżu noszą szpilki od rana do wieczora, w Odessie mają uważać, żeby się nie opalić. Gdy przed pokazem okazuje się, że widać ślady po ramiączkach od kostiumów, wybucha awantura. W Tbilisi najmłodsza dostaje opiekę, dzieli pokój z garderobianą, by nie dokazywała. Grabowska raczej im matkuje, niż się z nimi przyjaźni. Nawet jeśli czasem skraca dystans, to dydaktycznie. Jak kiedyś w Bydgoszczy. Pokaz się skończył, modelki piją wino, żartują, spódniczki z gazet, wąsy, pióropusze. Któraś rzuca:

- Zaprośmy panią Grabowską, na pewno się nudzi.

Przychodzi - w jedwabnym szlafroku i turbanie kąpielowym. Zadowolona. Gawędzą o biuście, bo to u modelek zawsze problem - albo za nisko albo za wysoko, albo za duży. Za mały nigdy, modelki powinny mieć mały.

d1u18w7

- Jak wy możecie chodzić w stanikach? - dziwi się pani Jadwiga. - Ja jestem po siedemdziesiątce i spójrzcie.

Rozchyla szlafrok i rzeczywiście - podobno ukazuje się drobny biust młodej dziewczyny.

Surowy chów daje rezultaty. Być modelką w Modzie Polskiej to poważne wyróżnienie. Kiedy firma ogłasza nabór, przed wejściem kłębi się tłum. Scena w filmie Heleny Amiradżibi: zimno, pada deszcz, na oko paskudny listopad. One cierpliwie czekają, wszystkie w szykownych szpileczkach.

„Zamierzam studiować kostiumografię. Przejść przez ręce pani Grabowskiej, to by było coś”  – mówi jedna z nich, pytana, dlaczego męczy się w ścisku i na chłodzie.

- Byłyśmy znane. Szłyśmy ulicą, świetne ciuchy, włosy rozwiane, a ludzie mówili: „Idą nasze lalki” – wspomina Małgorzata Krzeszowska.

Modelką w Modzie Polskiej była też Grażyna Hase. Miała tam pół etatu, więc współpracowała również z innymi. Któregoś razu występowała w pokazie Centralnego Biura Wzornictwa podczas Targów Poznańskich. Moda Polska miała prezentację dopiero nazajutrz, więc Hase była pewna, że fucha u konkurencji ujdzie niezauważona. Kawiarnia, zsunięte stoły, idzie. Uśmiechy, spojrzenia na widzów… W pierwszym rzędzie Jadwiga Grabowska. Sztywna, rusza ustami – jak zawsze, gdy coś było nie tak. Przerażona Hase nie zauważa końca wybiegu i pada jak długa – oczywiście pod kolana pani Jadwigi. Ale wstaje i z naderwanym ścięgnem wskakuje z powrotem na stół, by z gracją zakończyć występ.

Gdy debiutuje jako projektantka, ma więc już nazwisko. Jako modelka pracowała jeszcze w szkole. Szczupła, nie bardzo wysoka wyspecjalizowała się w modzie młodzieżowej – konkurencję ma niewielką, więc zleceń mnóstwo. Jeździ na targi do Poznania, na przymiarki do zakładów odzieżowych i na kongresy mody RWPG do stolic demoludów. Przypadkowo uchwycona przez fotografa Wojciecha Plewińskiego trafia na okładkę „Przekroju”. Studiuje architekturę, chodzi na koncerty jazzowe, zna się z Leopoldem Tyrmandem. Podobno to on (choć wersje są co najmniej trzy) poleca ją Barbarze Hoff. Rubryka o modzie prowadzona przez ­Hoff w „Przekroju” to wówczas podstawowe źródło wiedzy o trendach. A praca nad nią – wydarzenie towarzyskie. Hoff w zaprojektowanych przez siebie ubraniach fotografuje wszystkich znajomych – Gerarda Wilka, Krystynę Mazurównę, Józefa Litwina, Małgorzatę Braunek, Wojciecha Pszoniaka, Monikę Dzienisiewicz, na którymś ze zdjęć uchwycona jest nawet noga Sławomira Mrożka. Przez półtora roku niemal co tydzień pojawia
się tam Grażyna Hase. Podpisana imieniem i nazwiskiem, choć nie ma wtedy zwyczaju przedstawiania modelek.

A jednak trudno mi sobie wyobrazić dwudziestoośmioletnią dziewczynę, nawet znaną z „Przekroju”, nawet żonę popularnego już wtedy reżysera, która dyrektora państwowych zakładów odzieżowych przekonuje, by ot tak wyprodukował jej kolekcję.

- Dyrektor Józef Syroka potrafił myśleć nowocześnie - opowiada Grażyna Hase. - A ja, zanim pokazałam mu serwetki ze szkicami projektów, zaproponowałam, by zamiast gali na pięćdziesięciolecie rewolucji zrobić pokaz mody.

Jadwiga Grabowska podczas pracy

(img|551223|center)

Hase wykorzystała to, że Warszawskie Zakłady Przemysłu Odzieżowego i tak miały w zwyczaju organizować pokazy mody zamiast rozmaitych akademii. Może nie tyle mody, ile kolekcji przemysłowych, i nie tyle pokazy, ile nudne prezentacje w fabryce, ale grunt był. A wtedy dodatkowo zmieniały nazwę na Cora – nowa formuła pokazu miała się przysłużyć promocji nowej marki. Tak czy inaczej trzeba mieć charakter, by na rocznicę rewolucji zaprojektować sukienki mini i pokazać Lenina w krawacie w groszki.

Z jednej strony byli projektanci, którzy chcieli ubierać Polaków jak paryżan. Z drugiej było państwo, które chciało ubierać Polaków zupełnie inaczej. A gdzieś pomiędzy ci Polacy, którzy musieli się jakoś ubrać.
Po latach opowiadają o rozkloszowanych spódnicach z siatek na muchy, kurtkach z demobilu zdobywanych „na ciuchach”, białych botkach kupowanych u szewca, ortalionach, nonironach, dżinsach, tetrach i kożuchach, jakby mieli je właśnie na sobie. Opisują kształt guzików przy mankietach, krój kołnierza, deseń podszewki, każdy szczegół. Bo aby te ubrania zdobyć, przemierzyli dziesiątki kilometrów, wystali długie godziny w kolejkach, wyczekiwali w nieskończoność u krawcowych.
Ale to nie jest sentymentalna opowieść o minionych czasach. To raczej próba zrozumienia, dlaczego w PRL moda miała tak wielkie znaczenie: dla państwa, które traktowało ją propagandowo, i dla ludzi, którzy po wojnie chcieli za pomocą ubrań zachować coś z lepszej przeszłości albo wyróżnić się z szarego tłumu.
A co z tym wszystkim mają wspólnego wielbłądy? Bardzo dużo, bo wszyscy się o nie kłócą.

*Tekst publikujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne. Premiera książki 18 marca. *

d1u18w7
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1u18w7